U mnie zasada ta sprawdza się w 100%. Lubię gotować, nie lubię piec. Czasem jednak trzeba. Idą święta, kupiłam stempelki z literkami do wyciskania na ciastkach więc zabrałam się do roboty. Przepis dołączony do stempelków - bo nie na każdym cieście napisy będą dobrze widoczne.
Tu zaczyna się horror...
Masa marcepanowa - co to do cholery jest? Jak to wygląda? W jakiej postaci to się sprzedaje? Po co ja kupiłam te stempelki... I nagle gazetka reklamowa Lidla, a tam masa marcepanowa! Ha! Mam Cię! Problem rozwiązany - nie przewidywałam już żadnych innych. Jaki człowiek jest naiwny...
Masa marcepanowa leżała sobie w szafce aż do momentu kiedy powiedziałam no dobra, zrobię te ciastka teraz. Wyciągam więc wszystkie składniki:
- 150 g masła
- 100 g masy marcepanowej
- 50 g cukru
- opakowanie cukru waniliowego
- żółtko
- 250 g mąki
Nie mam żadnej miarki więc sprawdzam w Internecie (ach dzięki ci Google!) jaki jest przelicznik cukru i mąki - problem drugi rozwiązany. Wyciągam miskę, mikser i czytam:
1. Włóż masło do miski i miksuj do uzyskania puszystej konsystencji.
Masło zimne jak diabli bo przecież 5 minut temu podjęłam decyzję o wyrobach cukierniczych, ale wkładam. Mikser nie daje rady z twardzielem, ale masło powoli zaczyna się rozdrabniać na mniejsze kawałki. Po minucie w misce nie było nic. Cała masa weszła między widełki miksera i oblepiła je dookoła... Myślę sobie no nic jadę dalej...
2. Dodaj cukier, cukier waniliowy, żółtko i masę marcepanową. Zmiksuj na najwyższych obrotach do uzyskania jednolitej konsystencji.
Robię jak w przepisie. Miksuję i miksuję, i miksuję, i na jednolitą masę mi to nie wygląda. Mówiłam już, że nie lubię piec? Poziom irytacji rośnie. Ile można miksować? Przechodzę do następnego punktu!
3. Przełącz mikser na najniższe obroty i stopniowo dodawaj makę. Jeszcze raz dokładnie ugnieść ciasto na jednolitą masę.
Nie ma tak niskich obrotów żeby mąka nie unosiła się w powietrze i osiadała na wszystkich sprzętach kuchennych dookoła. Jak można lubić pieczenie? Z quasi jednolistej masy zrobił się piach. Biorę go w ręce i próbuję stworzyć jedną kulę.
4. Wstaw ciasto na 30 min do lodówki.
Otwieram lodówkę - gdzie mam niby włożyć tę wielką miskę? Zaczynam przeprowadzać operacje logistyczne - rosół w lewo, makaron w prawo, jogurty piętrowo itd. Lodówka się domknęła.
5. Nagrzej piekarnik do 175 stopni Celsjusza.
Mając chwilę czasu, wyciągam foremki i te przeklęte stempelki. Stemple w wielkich arkuszach należy rozciąć, a następnie usunąć wszystkie wystające części, którymi były połączone. Małe nożyczki w dłoń i wycinam, obcinam, składam - minęła już ponad godzina! Dobra to nagrzewam ten piekarnik.
6. Wyciągnij ciasto z lodówki, rozwałkuj na grubość 3-4 mm, wytnij ciasteczka i włóż do piekarnika na ok. 10-12 minut.
Biorę tylko pół ciasta bo przecież od Mamy wiem, że zimne się lepiej wałkuje. Podsypuje mąką żeby nic się nie kleiło (pełen profesjonalizm), biorę wałek do ręki, a ciasto ostentacyjnie rozwala się na małe kawałki, które mogłyby robić za M&M'sy, a nie ciastka świąteczne! Po 3 próbach i poziomie irytacji +10 zbieram te bobki i zbijam w większe kulki, które następnie spłaszczam dłonią na grubość 3-4 mm. Wbijam foremkę i myślę sobie, że teraz już będzie z górki. Podnoszę ją do góry i moim oczom ukazuje się wiewiórka bez ogona i bez głowy. Jak ja nie lubię piec! Wyciągam głowę z foremki, zabieram ogon, który odpadł, kilka bobków i zaczynam klejenie. Nie jest źle - czasem uda się zrobić całe ciastko, a czasem trzeba dokleić jeżowi tylko nogę. Renifera nawet nie wyciągałam z pudełka ze względu na jego newralgiczne części ciała - rogi, nogi i ogon. Po sklejeniu byłaby tarantula, a za pająkami nie przepadam. Idę więc na łatwiznę (jakby robienie ciastek było czymś łatwym...) i biorę foremki w kształcie gwiazdek i zbliżam się ku końcowi robienia ciastek. Kiedykolwiek.
Tak minęła kolejna godzina. Piekarnik musiałam wyłączyć w międzyczasie bo zdąrzył się nagrzać już przy drugiej wiewiórce. Włączam go więc jeszcze raz kiedy wszystkie ciastka mam już przygotowane, sama zabieram się za stemplowanie. Najfajniejsze na koniec - pomyślałam. Układam imiona i przykładam do ciasta. Wiewórka rozwala się na połowę, jeż traci twarz, a ślimak nie pokazuje rogów. Sklejam ciastka po raz drugi i wstawiam do piekarnika. w mieszkaniu zaczyna unosić się piękny zapach wanilii. Po 12 minutach wyciągam ciasteczka, próbuję jedno i jest naprawdę dobre.
Są takie amerykańskie badania, które udowodniły, że im więcej wysiłku dana osoba wkłada w osiągnięcie jakiegoś celu, tym wyżej będzie się go cenić.
Hahahhahaha:D Nieźle się uśmiałam:) Coś jest w tej teorii o gotowaniu i pieczeniu;) Pozdrawiam i czekam na kolejny post.
OdpowiedzUsuńAgatah.
Fakt, śmieszna historia... Taka tragikomedia :) Zapytano mnie kiedy zrobię znowu te pyszne ciasteczka i zaczynam mięknąć! :D pewnie będzie druga relacja ;)
Usuń;))) jakbym siebie widziała :) dlatego piekę raz na rok !
OdpowiedzUsuńPozdrawiam*
Mam taką traumę, że boję się podejść do pierników ;) dzięki, że wpadłaś!
Usuń