wtorek, 31 grudnia 2013

Zdrapu zdrapu

Pamiętam jak w dzieciństwie w pokoju mojego brata i moim wisiała na ścianie mapa świata. Pamiętam jak szorowałałam po niej palcem i szukałam różnych krajów, jak pytałam Mamę czemu tutaj mapa jest zielona, a tam czerwona... Pamiętam też mój globus :) Mam sentyment do map. Mają w sobie tę tajemnicę nieodkrytych lądów. We własnym domu marzy mi się pokój z meblami z ciemnego drewna, z pamiątkami z dalekich wypraw i mnóstwem starych map, kompasów i globusów. Taki gabinet, czytelnia... 


Źródło: Restoration Hardware


Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o mapie zdrapce pomyślałam, że to świetny gadżet. Zdrapujesz kraj, który właśnie zwiedziłeś i z wielkiej złotej plamy tworzy się Twoj własny, osobisty, całkowicie spersonalizowany obraz wojaży po kuli ziemskiej.


Ta zdrapka jest świetną motywacją do kolejnych podróży! W dniu, w którym lecieliśmy do Oslo i niespodziewanie przyleciał orkan Ksawery to właśnie zdrapanie lub niezdrapanie Norwegii zaważyło na decyzji czy lecieć czy nie. Czy podjąć ryzyko utraty życia w katastrofie lotniczej czy mieć zdrapany o jeden kraj mniej.


Kupując niewymiarowy obraz/plakat/dzieło sztuki weźcie jednak pod uwagę pewne trudności ze zdobyciem do niego ramy. Albo passe-partout (wym. paspartu) czyli "ramkę kartonową z wycięciem służącą do wyeksponowania i zwiększenia atrakcyjności oprawianej pracy". Coś trzeba zrobić na zamówienie - albo nietypowej wielkości ramę, albo dociąć passe-partout do odpowiednich wymiarów tak by pasowało do obrazu i standarowej ramy.


Wybierając (tak jak ja) opcję drugą, weźcie pod uwagę warunki atmosferyczne panujące przy odbiorze passe-partout. Wierzcie mi, że ciężko przemyka się między kroplami deszczu z kartonem wielkości 70 x 100 cm... ale za to jaka ochrona przed wiatrem! Może służyć także jako latawiec...

Myślę, że jakieś 99% ludzkości cierpi na słomiany zapał i brak motywacji. Jak miło, że nie jestem sama :) Staram się walczyć z tym na wszystkie sposoby, dlatego stworzyłam słoik z marzeniami (o którym możecie poczytać tutaj) i z tego powodu kupiłam też tę mapę. Największe marzenie jeszcze przede mną i nie odpuszczę!


niedziela, 29 grudnia 2013

Zabawnie po świętach :)

Święta święta i po świętach! Jak dobrze... U mnie całe wyglądały mniej więcej tak:


Żołądek po prostu nie ma szans bo jest jeden, a oczy zazwyczaj chodzą parami...

niedziela, 22 grudnia 2013

Paczki nieekspresowe

Prezenty to dla mnie zawsze podwójna radość. Lubię dawać i dostawać, a jak daję to uwielbiam je ładnie zapakować. Co tu dużo ukrywać zajmuje to mnóstwo czasu, ale warto bo sposób w jaki podarunek jest zapakowany świadczy jak bardzo zależy nam na obdarowywanej osobie. Poza tym, prezent, który rozpakowuje się dłużej (a nie wyjmuje po prostu z torebki) cieszy bardziej. Można też zawsze zaobserwować ten cień niepewności na twarzy szczęśliwca, do którego wędruje niespodzianka.

Jestem zdania, że prezenty powinny być tak zapakowane, że aż szkoda je odpakowywać. Moje w tym roku wyglądają tak:



W sklepie w ręce wpadł mi papier w srebrno-czarne pasy, który postanowiłam połączyć z czerwoną kokardą. Oszalałam ostatnio na punkcie tych kokard z papieru i produkuję je na potęgę. Czyż nie są urocze?



Zawieszki dostałam (po małych problemach ze ściąganiem pliku) od Ani z bloga odinspiracjidorealizacji. Śnieżynki z kolei to efekt pracy pożyczonego dziurkacza (dzięki Ewelina :))

Oczywiście Święta przyszły za szybko i jeszcze dzisiaj kupowaliśmy ostatnie prezenty. Nie byliśmy jednak w tym problemie osamotnieni. Razem z nami w bólu łączyła się cała galeria Malta... i City Center... Przeklinam tych wszystkich ludzi, którzy kupno prezentów zostawiają na ostatnią chwilę ;) W przyszłym roku wszystko będzie gotowe na tip top już w listopadzie! Jak się uda to na następne Boże Narodzenie dołączę do każdej paczuszki kartkę z jakimś miłym tekstem. W tym roku już nie starczyło czasu...

Zgodzicie się ze mną, że taka wersja podarunków jest lepsza niż gotowa torba na prezenty?

Wracam do pakowania bo to jeszcze nie koniec!

Wesołych Świąt :)

Lufcik

niedziela, 15 grudnia 2013

Norwegia - droga na północ

Co można powiedzieć o Norwegii po dwóch dniach spędzonych w Oslo? Pierwszą rzeczą jaką zauważyłam to strasznie brudne samochody. Tak brudne, że tablice rejestracyjne sa praktycznie niewidoczne. Ciekawe z czego to wynika? Brudasy jedne... Z drugiej strony jednak spotykaliśmy auta na prąd, które akurat własciciele postanowili podładować...

Kolejną rzeczą jest powszechne używanie karty kredytowej. Kiedy płaciliśmy gotówką to ludzie aż się dziwnie na nas patrzyli :D jakby pieniędzy dawno nie widzieli! Walutą w Norwegii nie jest Euro jakby się mogło wydawać tylko korony norweskie z dość łatwym przelicznikiem 1 korona = 0,50 zł.

Ceny na metkach dzieliliśmy więc przez dwa, a i tak nie mogłam uwierzyć w moje wyliczenia. Dla przykładu:
1 bułka - 4 zł
1 mała pizza - 65 zł
1 płat łososia norweskiego - 140 zł

Jak się dowiedzieliśmy Norwegowie często jeżdzą na zakupy do Szwecji bo tam jest tanio. Haha tanio w Szwecji. Dobre sobie :D Powinni do nas przyjechać.

Na ulicach Oslo na próżno wypatrywać jakiś knajpek czy kawiarni. Zazwyczaj są to restauracje lub sklepy z sieciową odzieżą lub... z artykułami wyposażenia wnętrz! Takie Home&You na każdym rogu! Ceny mają zbliżone do naszych, co znaczy, że na ich zarobki to muszą być naprawdę tanie rzeczy! A jakie ładne!


Prawda jest też taka, że każdy sklep, każda witryna i ułożenie towaru jest dopracowane do perfekcji. Merchendising na wysokim poziomie. Sklepy są tak ładniutkie, że trudno się oprzeć żeby czegoś nie kupić.


Przejdźmy jednak do rzeczy. Co warto zobaczyć w Oslo? 

1. Budynki „Barcode” – „Kod Kreskowy”.

Są to 22-piętrowe, czarno-białe budynki, które oddzielone są od siebie 12-metrową przestrzenią. Każdy budynek jest inny, każdy ma inne okna, które tworzą wzory pikseli. Stąd też ich nazwa. Budynki Barcode budzą sprzeczne opinie wśród Norwegów, a ich wysokość i kształt były obiektem intensywnej publicznej debaty. Mnie się podobają, a Wam? 


2. Opera Narodowa.

Nie jestem fanką opery (a kto jest?), ale tę w Oslo warto odwiedzić. Tu też budowa wzbudzała ogromne emocje i była źródłem sporów artystycznych, i politycznych. Obiekt z zewnątrz sprawia wrażenie nowoczesnego i śnieżno-zimnego. Łagodny skos dachu, wyłożony płytami z białego marmuru, pozwala spacerować po budynku, czyniąc go popularnym i atrakcyjnym miejscem spotkań mieszkańców. Do tego dochodzą deskorolkarze i miłośnicy bmxów. Poza tym wokół opery często dzieje się coś ciekawgo np. akcja zdobienia pierniczków. Wnętrze budowli z kolei różni się kompletnie od jego wyglądu zewnętrznego. Opera zawiera 1100 pomieszczeń, które w większości zostały wykończone drewnem. Moje pierwsze wrażenie było takie, że środek jest niespójny i nie pasuje do budynku. Jednak im dłużej tam przebywaliśmy i obserwowaliśmy jak światło wpada przez wielkie przeszklenia to wszystko zaczynało nabierać większego sensu. Czy zgadlibyście, że to opera przechodząc obok takiego obiektu?



3.Galeria Narodowa.

Tutaj warto zajrzeć nie dla architektury, a dla obrazu, który znajduje się w jej wnętrzu. Nie jestem fanką malarstwa (a kto jest?), ale jest kilka obrazów, które chciałabym w swoim życiu zobaczyć i "Krzyk" Muncha jest (a raczej był) jednym z nich. Zdziwił mnie fakt, że można robić zdjęcia w Galerii, natomiast panią w recepcji zdziwiło moje pytanie - zrobiła minę pt. "a czemu nie możnaby było robić, heloł?". Nie każdy wie, że Munch namalował aż 4 obrazy pt. Krzyk, stosując inne techniki malarskie i inne wersje kolorystyczne (jest np. wersja jasno pomarańczowa czy też w odcieniu czerwono-pomarańczowym). Kolejną ciekawostką jest fakt, że słynna maska mordercy z filmu Krzyk była wzorowana właśnie na twarzy postaci z obrazu Muncha! Wstyd sie przyznać, ale o mało co przeoczylibyśmy to dzieło... Wisiało sobie w jakimś pobocznym pomieszczeniu, bez specjalnego nadzoru. Strażnicy muzealni (bo tak się ich fachowo nazywa) chodzą uśmiechnięci od ucha do ucha po różnych salach, opuszczając momentami je zupełnie i nie zwracają specjalnie na nikogo uwagi. Jeden gra na telefonie, drugi rozmawia z trzecią itp. Z łatwością można podejść do obrazu i go dotknąć/pociąć/porysować/... Nie dziwię się, że już raz dwa razy dokonano kradzieży. W 1994 r. czterech złodziei włamało się do Narodowej Galerii w Oslo, zabrało obraz i pozostawiło kartkę o treści: "Dzięki za słabą ochronę"... Obraz udało się odzyskać, ale ochrona nadal słaba.


Norwegię oprócz Norwegów zamieszkują także trolle. Ta nazwa obejmuje cały szereg brzydkich, nieprzyjemnych istot z wielkimi nosami. Wszystkie mają wspólne cechy – są głupie, złośliwe i niebezpieczne. Mieszkają zazwyczaj w trudno dostępnych miejscach takich jak lasy lub jaskinie. I szkodzą, jak tylko mogą. Ich dalekimi kuzynami są gnomy. Te wyglądem przypominają nieco nasze  swojskie krasnale. Inaczej niż trolle, często pojawiają się blisko człowieka, a co najważniejsze pomagają w pracach domowych! W Norwegii to właśnie gnom przynosi prezenty na Boże Narodzenie.
Po powrocie okazało się, że jeden krasnal wlazł nam do torby i przyleciał z nami do Polski. Wciąż się zastanawiamy czy to troll czy gnom, ale nie widziałam żeby sprzątał... Cholerne to nasze szczęście!


wtorek, 10 grudnia 2013

Tanie latanie

Od jakiegoś czasu na mailu, Facebooku itp. pojawiają się oferty tanich lotów. Na pewno wiecie o czym mówię, bo na 100% Was też kuszą ofertami na Malediwy, Karaiby, Barcelona Girona itp. Przyszedł więc dzień, w którym postanowiliśmy wypróbować to "tanie latanie" na własnej skórze. 

Źródło: fanpage Ciekawski Podróżnik

Do testów wzięliśmy najtańszy lot do Oslo, który kosztował całe 29 zł od osoby w jedną stronę. Gdzie tkwi haczyk taniego latania? W bagażu. Dozwolone są dwie torby podręczne - jedna większa do 10 kg i mniejsza damska "torebka". Nie wolno przewozić żadnych płynów powyżej 100 ml, trzeba się więc zaopatrzyć w małe buteleczki z szamponem, płynem pod prysznic, płynem do demakijażu, pastą do zębów, zrezygnować z pianek do włosów, kremów, maseczek i peelingów - ot taka mała niedogodność. Do tego dochodzi komfort podróży. Nie oszukujmy się - jest mało miejsca. Mówią to nawet takie karzełki jak my. Mam wrażenie, że Ryanair tak widzi swoich pasażerów:

Źródło: http://todayilearned.co.uk/2013/07/03/how-certain-low-cost-airlines-see-their-passengers/

Jednak co ważne (szczególnie gdy się leci do Norwegii) to fakt, że można spokojnie zabrać ze sobą jedzenie. I tak wyposażeni w kanapki, krakersy, muffiny i kabanosy czekaliśmy na dzień ostateczny. Wtedy też nad Polskę nadciągnął huragan. To trzeba mieć szczęście... Loty z Gdańska odwołane, na każdym kanale trąbią o ofiarach, szkodach, paraliżu komunikacyjnym i puszczają film z samolotem, który nie może wylądować.


Jestem już przestraszona nie na żarty więc idę zobaczyć jak wygląda sytuacja za oknem. Widzę różnej maści ptaszuny, które bardzo próbują lecieć, ale średnio im wychodzi. Gramolą się więc na balkon bo przecież pod dachem i karmnik nawet jest. Patrzyłam sobie na nie i przez chwilę przestałam się bać - bo poczułam żal na widok tych ptaszków (ale tylko przez 2 dni, bo po powrocie trudno było niezauważyć co po sobie zostawiły - dzięki ptaszuny). I jeszcze pokazują to zdjęcie w telewizji:

Źródło: www.kciuk.pl 

Na stronie Ławicy widzimy, że odprawa naszego lotu się właśnie rozpoczęła - ruszamy więc na lotnisko! Do bagażu podręcznego wkładam także moje obawy. I słusznie, bo już wchodząc po schodach na pokład miałam problemy z utrzymaniem równowagi. Biorąc pod uwagę, że nie lubię za bardzo latać (pewnie wynika to z choroby lokomocyjnej) to normalnie wypiłabym sobie jakiegoś drinka żeby się rozluźnić, ale była 12 w południe więc w pełni trzeźwa i przerażona siedziałam w samolocie czekając na start. To co stało się później pragnę już na zawsze wymazać z mojej pamięci. Napięcie wszystkich mięśni, wbijanie paznokci w siedzenie, zmiany wysokości, szalejący błędnik i... łzy. Nad chmurami oczywiście piękne, czyste i spokojne niebo. 

Wiem jedno - nie dam dziecku na imię Ksawery!


Lufcik

czwartek, 5 grudnia 2013

Comfort zone

Mówiłam już, że prześladuje mnie aforyzm o strefie komfortu? Nie żartowałam! Oto najnowsze znalezisko:

Źródło: www.ilovedoodle.com

Trzeba podążać za znakami, wziąć nogi za pas i wyruszyć do miejsca zdecydowanie spoza mojej strefy komfortu bo do zimnego...

 Źródło: www.pinterest.com
  
Pytanie tylko czy samoloty będą latać bo przecież jakiś huragan nadciąga! Do usłyszenia po powrocie!

Lufcik

środa, 4 grudnia 2013

Klątwa Ochobo

Tytułem wstępu chciałam powiedzieć kilka słów o kanonie piękna japońskich kobiet.

Kobieta idealna to kobieta - dziecko. Taka europejska lolitka. Szczupła sylwetka, długie nogie, nieduże stopy i wielkie oczy. W Japonii robi się wszystko by jak najdłużej podtrzymać efekt dziecięcego wyglądu, przeznaczająć na to oczywiście ogromne ilości pieniędzy. I tak:

1. Oczy
Tutaj mamy problem bo jak zrobić z małych, skośnych, japońskich oczek wielkie, błyszczące OCZY?
- Wersja dla ubogich: makijaż, sztuczne rzęsy, odżywki, soczewki, podklejanie powieki specjalnym klejem, żeby odsłonić więcej gałki ocznej, a do tego sugestywne zdjęcia "przed" i "po". I biznes się kręci. 
- Wersja dla bogatych: operacja plastyczna powiek - czyli usunięcie fałdki na powiece.

Źródło: http://krainadefantasia.blogspot.com

2. Zęby
Jakie zęby mają dzieci? Krzywe :) Japonki nie prostują swoich krzywych zgryzów, gdyż kojarzą im się z dziecinnością i niewinnością. Ale, ale! Jedynki muszą być proste! Krzywizna dozwolona jest od dwójek wzwyż. Słyszałam o dziewczynach, które z platonicznej miłości do Agnieszki Chylińskiej robiły sobie w gabinetach dentystycznych szczerby między zębami. W Japonii mamy coś podobnego.
- Wersja dla ubogich: sztuczne krzywe zęby
- Wersja dla bogatych: permanentny zabieg wykrzywiający 


Źródło: www.papilot.pl

3. Usta i uśmiech
Przechodzimy do sedna dzisiejszego wpisu. Japonka idealna powinna być niewinna i delikatna. Uśmiech ma być nieśmiały, bez nadmiernego otwierania ust i eksponowania krzywych zębów. (Po co je wykrzywiać jak nie można ich pokazywać?). Te drobne, ściągnięte usteczka jak się okazuje mają swoją nazwę, która brzmi ochobo. Zasada jest taka, że jak otwierasz szeroko usta to zasłaniasz je ręką. Tak jak mój wujek gdy dłubie w zębach. Nikt przecież nie chce oglądać takich scen prawda? Pozdrawiam wujka. Czasem jednak nie da się uciec od takiego widoku np. podczas jedzenia hamburgera. Nie takiego z McDonalda bo one tylko na reklamie wyglądają na duże, ale takiego z japońskiej sieci fast-food Freshness Burger. 

Cóż ma zrobić ta idealna japońska kobieta w takiej sytuacji? 
Po pierwsze nie jeść hamburgera - ideał jest przecież szczupły. 
Jeśli jednak nie jadła nic od tygodnia, a czasem jednak jeść trzeba i Freshness Burger jest jedyną żywieniową oazą w promieniu 10 km to jest rozwiązanie! Liberation wrapper - w wolnym tłumaczeniu wyzwalające opakowanie zaprojektowane przez agencję Dentsu Tokyo. Odtąd możesz japońska kobieto jeść swobodnie (i uwolnić swe zwierzęce instynkty), bo ewentualni obserwatorzy widzą tylko nadrukowany przemiły dziewczęcy uśmiech. 

Źródło: www.marketing-news.pl
 
Możecie się śmiać, ale sprzedaż klasycznego burgera wśród pań skoczyła o 213% w ciągu miesiąca. Do tego szum w mediach społecznościowych i telewizji. Niech żyje ambient media! Niech żyje!

niedziela, 1 grudnia 2013

Ale ciacho!

Jestem zdania, że jeśli ktoś dobrze piecze to nie lubi za bardzo gotować, a jak potrafi gotować to w pieczeniu nie czuje się dobrze. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale według mnie te dwie zdolności rzadko idą w parze.

U mnie zasada ta sprawdza się w 100%. Lubię gotować, nie lubię piec. Czasem jednak trzeba. Idą święta, kupiłam stempelki z literkami do wyciskania na ciastkach więc zabrałam się do roboty. Przepis dołączony do stempelków - bo nie na każdym cieście napisy będą dobrze widoczne.


Tu zaczyna się horror...

Masa marcepanowa - co to do cholery jest? Jak to wygląda? W jakiej postaci to się sprzedaje? Po co ja kupiłam te stempelki... I nagle gazetka reklamowa Lidla, a tam masa marcepanowa! Ha! Mam Cię! Problem rozwiązany - nie przewidywałam już żadnych innych. Jaki człowiek jest naiwny...

Masa marcepanowa leżała sobie w szafce aż do momentu kiedy powiedziałam no dobra, zrobię te ciastka teraz. Wyciągam więc wszystkie składniki:

- 150 g masła
- 100 g masy marcepanowej
- 50 g cukru
- opakowanie cukru waniliowego
- żółtko
- 250 g mąki

Nie mam żadnej miarki więc sprawdzam w Internecie (ach dzięki ci Google!) jaki jest przelicznik cukru i mąki - problem drugi rozwiązany. Wyciągam miskę, mikser i czytam:


1. Włóż masło do miski i miksuj do uzyskania puszystej konsystencji.


Masło zimne jak diabli bo przecież 5 minut temu podjęłam decyzję o wyrobach cukierniczych, ale wkładam. Mikser nie daje rady z twardzielem, ale masło powoli zaczyna się rozdrabniać na mniejsze kawałki. Po minucie w misce nie było nic. Cała masa weszła między widełki miksera i oblepiła je dookoła... Myślę sobie no nic jadę dalej...

2. Dodaj cukier, cukier waniliowy, żółtko i masę marcepanową. Zmiksuj na najwyższych obrotach do uzyskania jednolitej konsystencji.

Robię jak w przepisie. Miksuję i miksuję, i miksuję, i na jednolitą masę mi to nie wygląda. Mówiłam już, że nie lubię piec? Poziom irytacji rośnie. Ile można miksować? Przechodzę do następnego punktu!


3. Przełącz mikser na najniższe obroty i stopniowo dodawaj makę. Jeszcze raz dokładnie ugnieść ciasto na jednolitą masę.

Nie ma tak niskich obrotów żeby mąka nie unosiła się w powietrze i osiadała na wszystkich sprzętach kuchennych dookoła. Jak można lubić pieczenie? Z quasi jednolistej masy zrobił się piach. Biorę go w ręce i próbuję stworzyć jedną kulę.

4. Wstaw ciasto na 30 min do lodówki.

Otwieram lodówkę - gdzie mam niby włożyć tę wielką miskę? Zaczynam przeprowadzać operacje logistyczne - rosół w lewo, makaron w prawo, jogurty piętrowo itd. Lodówka się domknęła.

5. Nagrzej piekarnik do 175 stopni Celsjusza.

Mając chwilę czasu, wyciągam foremki i te przeklęte stempelki. Stemple w wielkich arkuszach należy rozciąć, a następnie usunąć wszystkie wystające części, którymi były połączone. Małe nożyczki w dłoń i wycinam, obcinam, składam -  minęła już ponad godzina! Dobra to nagrzewam ten piekarnik.

6. Wyciągnij ciasto z lodówki, rozwałkuj na grubość 3-4 mm, wytnij ciasteczka i włóż do piekarnika na ok. 10-12 minut.

Biorę tylko pół ciasta bo przecież od Mamy wiem, że zimne się lepiej wałkuje. Podsypuje mąką żeby nic się nie kleiło (pełen profesjonalizm), biorę wałek do ręki, a ciasto ostentacyjnie rozwala się na małe kawałki, które mogłyby robić za M&M'sy, a nie ciastka świąteczne! Po 3 próbach i poziomie irytacji +10 zbieram te bobki i zbijam w większe kulki, które następnie spłaszczam dłonią na grubość 3-4 mm. Wbijam foremkę i myślę sobie, że teraz już będzie z górki. Podnoszę ją do góry i moim oczom ukazuje się wiewiórka bez ogona i bez głowy. Jak ja nie lubię piec! Wyciągam głowę z foremki, zabieram ogon, który odpadł, kilka bobków i zaczynam klejenie. Nie jest źle - czasem uda się zrobić całe ciastko, a czasem trzeba dokleić jeżowi tylko nogę. Renifera nawet nie wyciągałam z pudełka ze względu na jego newralgiczne części ciała - rogi, nogi i ogon. Po sklejeniu byłaby tarantula, a za pająkami nie przepadam. Idę więc na łatwiznę (jakby robienie ciastek było czymś łatwym...) i biorę foremki w kształcie gwiazdek i zbliżam się ku końcowi robienia ciastek. Kiedykolwiek.


Tak minęła kolejna godzina. Piekarnik musiałam wyłączyć w międzyczasie bo zdąrzył się nagrzać już przy drugiej wiewiórce. Włączam go więc jeszcze raz kiedy wszystkie ciastka mam już przygotowane, sama zabieram się za stemplowanie. Najfajniejsze na koniec - pomyślałam. Układam imiona i przykładam do ciasta. Wiewórka rozwala się na połowę, jeż traci twarz, a ślimak nie pokazuje rogów. Sklejam ciastka po raz drugi i wstawiam do piekarnika. w mieszkaniu zaczyna unosić się piękny zapach wanilii. Po 12 minutach wyciągam ciasteczka, próbuję jedno i jest naprawdę dobre.

Są takie amerykańskie badania, które udowodniły, że im więcej wysiłku dana osoba wkłada w osiągnięcie jakiegoś celu, tym wyżej będzie się go cenić.

 Chciałam ogłosić, że zrobiłam najlepsze ciastka na świecie!!!

wtorek, 26 listopada 2013

Jest takie miejsce daleko stąd...

Wiele jest pięknych miejsc na świecie, ale tylko niektóre sprawiają, że człowiek myśli sobie "mógłbym tu zamieszkać". Ja też mam takie miejsce. Hallstatt w Austrii.

Pewnego razu postanowiliśmy, że wyjedziemy na kilka dni. Przeglądaliśmy różne książki i natknęliśmy się na przewodnik po Austrii, w którym znaleźliśmy piękne zdjęcie, tylko że bez podpisu. Zdjęcie miasteczka wrośniętego w skały.

- Jak myślisz gdzie to jest?
- Na pewno w Austrii, ale gdzie dokładnie nie mam pojęcia. Musimy tam pojechać.

Rozpoczęły się poszukiwania w Internecie (o dzięki Ci Google!) i w końcu znaleźliśmy. W ramach postawy spełniania marzeń i bycia spontanicznym wyruszyliśmy do Austrii. Kiedy dotarliśmy na miejsce nie wiedziałam na co patrzeć. Wszystko zapierało dech w piersiach. Byłam w najpiękniejszym miejscu, jakie kiedykolwiek widziałam. Każdy zakątek miasta, każdy budynek, każdy balkon  i każde drzewo było niezwykłe. Łącznie z kolibrami spijającymi nektar z kwiatów. Mówię poważnie... kolibry! Miasto jest tak piękne, że Chińczycy postanowili zbudować własne Hallstatt w Azji. Odwzorowanie 1:1. Paryż też zbudowali. Absurd - nie uważacie? A co sądzicie o moim Mieście Marzeń?


 

Nie myślcie sobie, że wyjazd do Hallstatt był łatwy, miły i tylko przyjemny bo nie był. Trzeba było zakasać rękawy i zacząć działać. Załatwić noclegi, transport, bilety, dowiedzieć się jak poruszać się po mieście, co należy zwiedzić, jak się tam dostać i tysiąc innych rzeczy.

Są takie amerykańskie badania*, które udowodniły, że im więcej wysiłku dana osoba wkłada w swoje zaangażowanie w daną sprawę, tym bardziej pozytywny staje się jej stosunek do tej sprawy. A im więcej wkłada się wysiłku w osiągnięcie jakiegoś celu, tym wyżej będzie się go cenić.

Od jakiegoś czasu w moim życiu raz po raz pojawia się aforyzm, że magia zaczyna się po wyjściu z własnej strefy komfortu. Jakakolwiek zmiana, rozwój czy sukces nie przychodzą łatwo. Wszystko ma swoją cenę. Opuszczenie swojej strefy komfortu wymaga odwagi i właśnie wtedy zaczyna się magia. Walka z samym sobą kształtuje charakter i osobowość. Stajesz sie lepszym człowiekiem, a rezygnując z własnego komfortu dowiadujesz się również wielu rzeczy o sobie samym. Że Kochasz, że Ci zależy, że dasz radę, że wytrzymasz, że spróbowałeś, że jesteś odważny, że Ci się chce, że możesz wszystko. Masz świadomość, że nie będzie łatwo, czasem może być nawet niebezpiecznie (jak planowany wyjazd do Indii), ale podejmujesz ryzyko. Żyjesz na 120%. Jaka to jest wartość! Dlatego wszyscy, którzy skoczyli ze spadochronu mówią o tym jako niesamowitym przeżyciu. Bo to jest właśnie wyjście ze swojej strefy komfortu.

 Źródło: www.runningonhappiness.com

Wszystkie scenariusze bajek zbudowane są na podobnym schemacie. Większość postaci żyje sobie spokojnie, aż jakieś wydarzenie nie wytrąci ich z równowagi, nie zburzy status quo. Bohatera stawia się przed trudnym wyzwaniem, jest rozdzielany z kimś, kogo Kocha albo odbiera się coś, na czym mu zależy. To pcha do działania. I zaczyna się robić interesująco. Rolą takich bohaterów jest inspirować, pokazać drogę. Aby pójść w ich ślady wystarczy tylko wstać z kanapy i wyłączyć telewizor…

Lufcik

* Wg amerykańskich badań 99% ludzi wierzy w amerykańskie badania.

piątek, 22 listopada 2013

Słoik pełen marzeń

Jest taki słoik... Stoi sobie cierpliwie na półce. Zawiera wszystko to co najważniejsze... Marzenia. Od tych małych po te ogromne. Te najświeższe i te od dzieciństwa. Wszystkie do zrealizowania. I wiecie co? Jest też drugi słoik. Właściwie pudełko. W sumie to papierowy żołędź. Też z Marzeniami, tyle że już spełnionymi. Nawet nie wiece ile frajdy daje przekładanie karteczki z jednego do drugiego... Powiem Wam, że to jeden z najlepszych patentów jaki zrobiłam.



Do tej pory sprawa z Marzeniami wyglądała tak, że stałam przed możliwością ich zrealizowania i myślałam sobie:
- Nie chce mi się... 
- Żal mi pieniędzy...
- Może jeszcze nie teraz...
- To mi nie jest w sumie potrzebne...
- Może lepiej tego nie robić/nie kupować...
- Itd... itp...



A teraz stoję i myślę sobie: I tak muszę to kiedyś kupić/zrobić bo jest przecież w słoiku. I tym sposobem zabrałam sobie całe miejsce na wymówki. Co więcej mam jeszcze dodatkową motywację - skoro i tak "muszę" - to lepiej to zrobić szybciej, spełnić swoje marzenie i przełożyć karteczkę. Nie ma też chodzenia na skróty, po łatwiźnie - typu kupię tańszy model, albo pojadę do tych Indii, ale może za dwa lata. Nie nie nie. Marzenia trzeba spełniać DOBRZE. Naprawdę działa. Zobaczcie ile Marzeń już się spełniło!


Inną rzeczą, którą czerpię z tego pomysłu to wspomnienia. Tzn. wyciągam Marzenia, ktore się już spełniły i natychmiast wracają obrazy, uczucia jakich doświadczałam w tamtych chwilach. Najlepsze jest i tak to poczucie, że sama własnymi rękoma to Marzenie spełniłam, że się odważyłam.

A jakie jest Twoje Marzenie?

    

poniedziałek, 18 listopada 2013

NOC REKLAMOŻERCÓW

NOC REKLAMOŻERCÓW

Nie wiem czy pamiętacie krótki program rozrywkowy pt. "Zakazane reklamy"? To był rok 2002 i późne wieczory w Polsacie... Co prawda program prezentował erotyczne reklamy z całego świata, ale były one adresowane do bardziej wymagającego widza. Mówiąc prościej były inteligentne, a nie wulgarne i żenujące jak obecne reklamy środków na erekcję. Prezentowane reklamy normalnie funkcjonowały na rynku, a nie były tylko próbkami możliwości agencji kreatywnych, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Tak czy inaczej, to wtedy zaczęłam lubić reklamę. Fascynowało mnie, że ktoś wpadł na kreatywny pomysł żeby przedstawić dany temat w taki sposób. Pochłaniałam te programy i byłam pod ogromnym wrażeniem (ale prezenter - uznany dziś aktor- irytował  mnie niemiłosiernie). Ten typ reklamy mnie właśnie interesuje - inteligenty, wciągający i zabawny.

Dla świata marketingu liczą się dwa święta - SuperBowl i Noc Reklamożerców. Ja  byłam na tym drugim :) Ponad 5 godzin reklam w cyfrowej jakości - ach! Tak sobie myślałam... Już sam Key Visual tegorocznej edycji wydał mi się dziwny, ale uciszyłam moją intuicję.

Źródło: Fanpage Nocy Reklamożerców

Przy wejściu do sali kinowej każdy otrzymał piszczałki jak na imprezę urodzinową czy Sylwestra... Co się okazało - nie był to dobry pomysł. Tym czasem w rzędzie przede mną usiadła grupka roześmianych 30-letnich, dobrze ubranych ludzi płci różnych jak się wydaje z branży marketingowej. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że wyjęli z torby własny alkohol. Rozumiem nastolatki i ich pierwsze spotkania z zakazanymi substancjami - ale dorośli ludzie? Nawalić się i przyjść do kina? Wątpliwa przyjemność... A na pewno dla mnie. Biorąc pod uwagę humor, z jakim przyszli i bryzę, jaką powiało, musieli się raczyć owym nektarem już wcześniej. No i się zaczęło.

- Dziewczyna nr 1 (Lektor) cały czas czytała wszystkie napisy jakie się pojawiały na ekranie - począwszy od nazwy kraju, z jakiego pochodzi reklama, na nazwisku reżysera kończąć. Powtarzała również pojedyncze słowa, jakie padały podczas reklam. W obcym języku. Taka wykształcona. Czego nie można zarzucić Dziewczynie nr 1 to fakt, że była bardzo roześmiana. Nawet kiedy reklamy nie były śmieszne, albo lekko o tę śmieszność się ocierały. Podobno śmiech jest dobrą reakcją na wszystko - jeśli kiedyś coś takiego usłyszeliście to nie wierzcie!

- Dziewczyna nr 2 (Green Peace) nie mogła oglądać kreacji związanych ze zwierzętami - ubolewała nad ich losem. Głośno. Bardzo.

- Chłopaka nr 1 (Benjamin Blumchen)  to było mi w sumie trochę żal. Rodzice pewnie nigdy nie wyprawili mu urodzin i jak w końcu dostał od kogoś piszczałkę to nie mógł się jej nadziwić. Nacieszyć...

No i tak siedzą przede mną:
- Oj nie tylko nie kotek!
- Hihihiihihihi!
- Tyrruuuum!

Poziom reklam niestety był porównywalny do siedzącej przede mną "Ekipy z Warszawy".
Niby dobrze ubrani, ale słuchać się nie dało. Nie dość, że akcja była słaba to jeszcze pokazywali wszystkie reklamy z danej kampani. Jestem zawiedziona np. kreacją Cartier, po której spodziewałam się, że co najmniej wbije mnie w siedzenie. Zobaczcie sami.



Przyznaję, że reklama jest świetnie zrobiona od strony technicznej i rozumiem przekaz Cartier od zawsze i wszędzie, ale no bez jaj... Smok, Słoń, Taj Mahal, bracia Wright i pantera Cartier :| za dużo, za długo i o niczym... Nie będę przytaczać innych słabych reklam - bo po co?

Oczywiście nie było też tak źle, żebym się czymś nie zachwyciła. Były reklamy, które już widziałam i byłam pod ich wrażeniem tylko, że rok temu. Było też na szczęście kilka kreacji, których nie widziałam wcześniej, a poziom mi odpowiadał. Poniżej reklama...



... soczewek. Schemat stary jak świat, ale zaangażowanie Gordona - rewelacyjny pomysł.

Podczas nocy reklamożerców według mnie nalepiej wypadły kampanie społeczne. Wielkie brawa dla agencji TBWA za kampanię dla Amnesty International. Koniecznie zobaczcie reklamę przez duże R:





Podsumowując: z 5 godzin reklam zostały 3, z obiecanej cyfrowej jakości nie zostało nic, piszczałka do niczego się nie przydała i nie była powiązana w żaden sposób z imprezą Nocy Reklamożerców. Aha no i mandat 100 zł... Kto by pomyślał, że o 1 w nocy koło Multikina może stać policja, w miejscu gdzie postawili same nakazy skrętu ewidentnie nie w moją stronę? Ja nie pomyślałam... Panowie policjanci owszem.

Bez odbioru
Lufcik


środa, 13 listopada 2013

Z poduch puch

Z PODUCH PUCH

Jedną z rzeczy na mojej liście 'must have' są poduszki. Dzięki nim można szybko i łatwo nadać odpowiedni charakter wnętrzu i nie tylko wnętrzu. Wychodzisz na ogród, ganek, taras, balkon czy co tam masz i głównym punktem przyciągającym wzrok są właśnie poduchy! Fajna sprawa bo za nieduże pieniądze można uzyskać świetny efekt.

Mój wybór padł ostatnio na te z serii Scrabble od projektantki KotyNaPłoty. Dobrze uszyte, punkty za literkę też są. Jedyne co, to myślałam, że będą trochę większe... Ale małe też piękne!  


 

Źródło: http://www.decobazaar.pl

Chociaż kupiłam całą KANAPĘ to i tak zazwyczaj stoi tylko NAP - reszta znika w mniej lub bardziej niewyjaśnionych okolicznościach. Tak to wygląda w mojej rzeczywistości:




Najlepsze i tak są szczere słowa zaprzyjaźnionego faceta: "Co to za poduszki? Ani się nie wyśpisz, ani nie poczytasz..."

Puenta bywa najwazniejsza...

Nie ma to jednak co starzy, dobrzy Amerykanie. Oni to potrafią docenić sztukę poduszkową. Jak spojrzycie na schemat ścielenia łóżka w stylu transatlantyckim to sami zrozumiecie!

Źródło: Kiedyś zapisałam ten plik i nie mam pojęcia kiedy, skąd i gdzie. Podpis brzmi Matouk - producent pościeli, ale na ich stronie próżno szukać wyżej przedstawionego schemtu. Życie...


Pomyślicie zapewne (jak ja) ile czasu zajmuje im rano ścielenie, a wieczorem zdejmowanie tych wszystkich dekoracyjnych poduszeczek (bo paradoksalnie śpią tylko na jednej)? Tak się składa, że dokładnie 2912 minut rocznie. To ponad 2 dni! Skąd to wiem? A stąd!



Nie wiem jakie jest wasze hobby, ale ja lubię wyżywać się artystycznie. Przyjmijmy, że mieszkam w Stanach  - mogłabym zaoszczędzić dwa dni na malowanie, wycinanie i składanie gdybym tylko nie dekorowała łóżka dysfunkcjonalnymi poduszkami! Ale to nie koniec - zastanów się jak często ktoś ogląda Twoją sypialnie i Twoje "throw pillows"? Świetna nazwa tak a propos. Nic tylko sięgnąć po nóż... 

A gdybym tak nie ścieliła mojego zwykłego, normalnego łóżka z dwoma poduszkami co zajmuje mi pół minuty rano to ile zaoszczędziłabym czasu? 3 godziny rocznie... A biorąc pod uwagę, że w weekendy czasem zostawiam łóżko w nieładzie to jakieś 2 godziny i 20 minut... To, że tak powiem jak za starych dobrych czasów: Spokojnie Mamo, zaraz pościelę! 

Bez odbioru
Lufcik

Follow Me